+2
karrolkie 8 kwietnia 2014 12:33
Na moim blogu brighthearted.blogspot.com od dawna nie było nowych postów. Czas nastał by to zmienić. Zwłaszcza, że miałam dosyć siedzenia w domu, a tanie bilety lotnicze to błogosławieństwo. Tym razem padło na Włochy, które mają do zaoferowania znacznie więcej niż Koloseum i Wenecję.

Mój głód podróży z dnia na dzień stawał się coraz większy. Aż w końcu do tego doszło - kupiłam tanie bilety lotnicze do Mediolanu. Kiedy wpisywałam w podane okienko dane mojej karty kredytowej, nie miałam pojęcia co warto zobaczyć (oprócz słynnej katedry) i jak tak naprawdę wygląda Mediolan - najdroższe miasto Włoch, a także włoska stolica mody. Przypadek sprawił, że kupiłam bilety na czas w którym właśnie Mediolan przeżywa prawdziwe oblężenie ze strony wszystkich wyznawców najnowszych trendów - czyli włoski tydzień mody.


Kiedy w końcu nadszedł wyczekiwany od dawna dzień mojego wylotu, spakowana w jeden mały plecak, z aparatem zawieszonym u szyi, udałam się na lotnisko w Krakowie. Po to, aby kilka godzin później wyskakiwać z radością z autobusu, który dowiózł mnie na stację centralną Mediolanu z lotniska Bergamo za jedyne pięć euro.

Nadal bez większego planu, a także bez mapy, rozpoczęłam wędrówkę w kierunku centrum - czyli katedry Duomo. Jednoprzejazdowy bilet na metro wyniósł mnie 1,50 euro. Bilet całodzienny kosztuje 4,50 euro. Szybko przekalkulowałam, że nie opłaca mi się kupować biletu całodziennego - wszak było już po osiemnastej, a ja planowałam jedynie zobaczyć Duomo, zostawić plecak w hostelu i udać się na spacer po okolicy, przy okazji jedząc kolacje w Pizza Am.


Droga do hostelu była jednak nieco bardziej skomplikowana niż przypuszczałam. Gubiąc się kilka razy w ciasnych uliczkach pełnych pizzerii (nie wytrzymałam i skusiłam się na jeden kawałek obłędnej pizzy!) byłam zmuszona pytać o wskazówki napotkanych Włochów. Nie było to jednak tak proste jak mogłoby się wydawać - młode osoby nie potrafiły porozumieć się w języku angielskim. Nadzieje w zdolności lingwistyczne Włochów odzyskałam, kiedy pomógł mi uroczy, starszy pan. Jak się okazało - do końca wyjazdu po angielsku komunikowałam się jedynie ze starszymi osobami.

Po dotarciu do hostelu (udało mi się zarezerwować miejsce do spania na stronie booking.com w czasie kiedy był na niej błąd, dlatego dostałam łóżko w męskim dormitorium za marne grosze) zostawiam plecak i ponownie wybieram się do centrum.


Po drodze nabywam jeszcze pomidory, bułki a także ser mozarella - to wszystko na jutrzejsze śniadanie. Kilkadziesiąt minut później z torbą pełną zakupów stoję przed Duomo, na placu nie ma ludzi, więc w nienaturalnej ciszy jak na tak popularne miejsce zachwycam się tym, jak wzniośle prezentuje się marmurowa katedra. Na myśl przywodzi mi wielką, szklaną górę. Nieco oszołomiona potęgą katedry kieruję się do galerii Wiktora Emanuela II w stronę sławnej mozaiki byka. Mimo późnej godziny okazuje się, że nie jestem jedyną osoba, która postanowiła zapewnić sobie szczęście do końca życia. Najwyraźniej legendę według której obrót wokół byczych genitaliów gwarantuje szczęście do końca życia znają tez inni odwiedzający Mediolan. W końcu jednak przychodzi moja kolej. Obracam się z impetem i zadzieram głowę do góry, po to by znowu zaniemówić z wrażenia. Ogromny łuk triumfalny przykryty szklaną kopułą przez która widać ciemne niebo robi fenomenalne wrażenie. Tracę równowagę i znowu wracam do rzeczywistości. Twarde lądowanie przypomina mi o tym, że jestem niesamowicie zmęczona i czas udać się do hostelu. Tym razem droga nie sprawia mi już żadnych trudności, z łatwością odnajduję biały budynek w ciemnej uliczce.


Następnego dnia zaopatrzona w mapę postanawiam wybrać się nad kanały Navigli. Trzy przesiadki, dziesięć minut spaceru i jestem przy kanałach, które nieco mnie rozczarowały, bowiem... nie było w nich wody. Jakieś nędzne kałuże, gdzieniegdzie widać też śmieci.


Na zdjęciach w Internecie prezentowały się one dużo bardziej majestatycznie. W końcu, po przejściu jakiegoś kilometra dostrzegam więcej wody. Jednak to nie kanały grają pierwsze skrzypce w tej dzielnicy, a ludzie. Siadam w jednej z małych kawiarenek i szybko znajduję sobie towarzysza do rozmowy. Starszy pan pijacy piwo o godzinie jedenastej rano okazuje się być fotografem chętnym podzielić się ze mną swoimi opowieściami. Tak zaczęty dzień nie może się nie udać. Chwilę później poznaję trzech sympatycznych chłopców, którzy okazują się być modelami Prady - no tak, w końcu Fashion Week trwa w najlepsze... po tym spotkaniu udaję się w dalsza drogę - mam zamiar wypić włoskie cappuccino i zjeść cannoli. Droga do wybranej przeze mnie kawiarni zostaje przerwana przez trzech Azjatów o różowych włosach. Okazuje się, że to bardzo popularny zespół w Azji o nazwie LEDApple, który jest obecnie w trakcie trasy koncertowej dookoła świata. Nigdy wcześniej o nich nie słyszałam, jednak tak dobrze rozmawia mi się z głównym wokalistą, że ten proponuje mi udział w teledysku. Nie trzeba mnie długo namawiać - zamiast pic cappuccino w kawiarni, uczę się refrenu nowej piosenki i powtarzam kolejne kroki choreografii.

Pełna nowych doświadczeń postanawiam nieco odpocząć i do tego celu wybieram się na pyszne lody. Gelato to jedna z chlub kraju w kształcie buta. Decyduję się na dwa smaki i choć nadal mam ochotę na więcej, to przypominam sobie, że przestrzeń w moim żołądku jest jednak ograniczona, co skutecznie powstrzymuj mnie przed zamówieniem kolejnej porcji - zamiast tego udaję się do sławnej cukierni o nazwie Luini. Pracownicy Luini zajmują się wypiekami od 1888 roku i są naprawdę dobrzy w tym co robią. Dowodem tego jest gigantyczna kolejka, która wije się wzdłuż ulicy przed wejściem do cukierni. Ochroniarz wpuszcza po kilka osób do środka. Kiedy przychodzi moja kolej, decyduje się na panzerotti - pączek nadziewany mozarellą i pomidorami, smażony w głębokim tłuszczu, a także sweet luini, czyli kruche ciastko nadziewane kakao, orzechami i figami.

Dopiero co pochłonięte kalorie postanawiam spalić wchodząc na szczyt katedry Duomo.


Wejście kosztuje siedem euro, jednak śmiem twierdzić, iż są to najlepiej wydane pieniądze w czasie mojego pobytu w Mediolanie. Oniemiała stoję na szczycie i podziwiam piękne, gotyckie zdobienia z białego marmuru. Kościół jest tak wysoki, że ze szczytu widać nie tylko panoramę miasta, ale także szczyty Alp. Ciekawostką jest, że w XVI wieku swój udział w tworzeniu miał Valerius - mężczyzna ten zaproponował użycie szafranu, aby uzyskać piękniejszy kolor farb, a tym samym sprawić, by Duomo prezentowało się jeszcze lepiej. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy mu się udało, jednak szafran doceniam później na moim talerzu - dzięki niemu moje risotto alla milanese wygląda jeszcze apetyczniej.

Po zobaczeniu katedry decyduję się na przechadzkę po okolicy - tym sposobem docieram pod mediolańską giełdę papierów wartościowych, pod która znajduje się wielki pomnik ... dłoni z wystawionym środkowym palcem. Co ciekawe tytuł tej rzeźby to "L.O.V.E", natomiast autorem jest dosyć kontrowersyjny włoski artysta, który ma na swoim koncie także inne szokujące prace, jak chociażby pomnik papieża Jana Pawła II, który, przedstawiony w pozycji leżącej, jest atakowany przez spadający meteoryt. Mój spacer obejmuje jeszcze Piazza Castello, czyli plac zamkowy na terenie którego znajduje się nic innego, jak zamek Sforzów. Spotkany po drodze starszy Włoch informuje mnie, że rok temu w podziemiach zamku znaleziono ponad setkę rysunków Caravaggia, które okazały się być bardzo wartościowe - na aukcjach ich wartość osiągnęła 700 milionów euro. Zastanawiając się, jakie jeszcze tajemnice skrywa ów zamek, siedzę przy fontannie i zachwycam się zachodzącym słońcem. Kiedy zapada wieczór w licznych kawiarniach nadchodzi czas na aperitivo - jest to włoski rodzaj bufetu „all you can eat” i zarazem sposób na wieczorne spotkania.

Nie chcąc być gorsza od innych, udaję się do małego lokalu ukrytego w ciasnej uliczce, gdzie za pięć euro załapuję się kieliszek białego wina i mnóstwo włoskich przysmaków do wyboru. Jedzenie jest tak pyszne, że nie mogę się zdecydować na co mam ochotę - w efekcie próbuję wszystkiego i później mam niemałe problemy ze wstaniem z krzesła - nie pamiętam kiedy ostatnio tak dużo zjadłam.

Następnego dnia, nadal mając w głowie wieczorne obżarstwo, śniadanie jem niczym asceta – jem tylko słodkie pierożki z orzechów i migdałów z goździkami i cynamonem, o wdzięcznej nazwie ossa dei mori.

Po śniadaniu wychodzę na ulice Mediolanu, który spowity jest we mgle. Na twarzy czuję delikatne kropelki mżawki, jednak w ogóle mi to nie przeszkadza. W drodze do centrum nawiązuję kilka interesujących znajomości - otoczona przez tłum młodych ludzi, którzy przybyli tłumnie na Fashion Week zauważam stojących na skraju ulicy starszych panów, którzy nie zważając na deszcz, rozmawiają przed kawiarnią żywo przy tym gestykulując. Nie mówią po angielsku, ale po wymienieniu kilku uśmiechów, na migi pytam czy mogę zrobić im zdjęcie, na co dostaję zgodę.


Chwile później deszcz staje się dużo bardziej intensywny - woda spływa po ulicach, a ja biegnę na autobus w mokrych butach - czas na drogę powrotna na lotnisko, a następnie lot do Krakowa.

W samolocie oglądam jeszcze zdjęcia w aparacie i uśmiecham się do siebie - szczerze mówiąc nie sądziłam, że Mediolan tak mi się spodoba. Mój głód podróży na ten miesiąc został już zaspokojony.


Więcej podróży na www.brighthearted.blogspot.com

Dodaj Komentarz